sobota, 25 lipca 2015

refleksja

Natknęłam się na taki tekst...
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie, uświadomiłem sobie,
że emocjonalny ból i cierpienie są tylko ostrzeżeniem dla mnie,
żebym nie żył wbrew własnej prawdzie.
Dziś wiem, że to się nazywa
AUTENTYCZNOŚCIĄ.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie, zrozumiałem,
jak żenujące jest dla innych, gdy narzucam im własne pragnienia,
wiedząc, że ani nie nadszedł odpowiedni czas,
ani tamta osoba nie jest na to gotowa,
nawet jeśli byłem nią ja sam.
Dziś wiem, że to się nazywa
SZACUNKIEM DO SAMEGO SIEBIE.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie,
przestałem tęsknić za innym życiem i mogłem dostrzec,
że wszystko wokół mnie stanowi zaproszenie do rozwoju.
Dziś wiem, że to się nazywa
DOJRZAŁOŚCIĄ.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie, zrozumiałem,
że zawsze i we wszystkich okolicznościach
jestem we właściwym momencie i we właściwym miejscu
i że wszystko, co się dzieje, jest właściwe.
Od tamtej pory mogłem być spokojny.
Dziś wiem, że to się nazywa
WEWNĘTRZNĄ PEWNOŚCIĄ.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie,
przestałem ograbiać się z wolnego czasu
i przestałem tworzyć kolejne wielkie plany na przyszłość.
Dziś robię tylko to, co sprawia mi radość i przyjemność,
co kocham i co sprawia, że moje serce się uśmiecha.
I robię to na swój sposób i we własnym tempie.
Dziś wiem, że to się nazywa
RZETELNOŚCIĄ.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie, uwolniłem się
od tego wszystkiego, co nie było dla mnie zdrowe.
od potraw, ludzi, przedmiotów, sytuacji i od wszystkiego,
co wciąż odciągało mnie ode mnie samego.
Na początku nazywałem to „zdrowym egoizmem”
Ale dziś wiem, że to
MIŁOŚĆ DO SAMEGO SIEBIE.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie,
przestałem chcieć zawsze mieć rację.
Dzięki temu rzadziej się myliłem.
Dziś wiem, że to się nazywa
SKROMNOŚCIĄ.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie,
wzbraniałem się przed życiem w przeszłości
i troską o własną przyszłość.
Teraz żyję chwilą, w której dzieje się WSZYSTKO.
Żyję więc teraz każdym dniem i nazywam to
DOSKONAŁOŚCIĄ.
Kiedy naprawdę zacząłem kochać samego siebie, uświadomiłem sobie,
że moje myślenie może uczynić ze mnie chorego nędznika.
Kiedy jednak zwróciłem się do sił mojego serca,
mój rozum zyskał ważnego wspólnika.
Ten związek nazywam dziś
MĄDROŚCIĄ SERCA.
Nie musimy już się obawiać sporów,
konfliktów i problemów z samymi sobą i z innymi,
ponieważ nawet gwiazdy wpadają na siebie, tworząc nowe światy.
Dziś wiem, że
TO JEST WŁAŚNIE ŻYCIE!

I tak sobie pomyślałam, że jest to bardziej prawdziwe.... niż to co sobie wyobrażamy...
Pomału dociera do mnie, że nie muszę uczestniczyć w wyścigu szczurów... że nie muszę nikomu nic udowadniać... że lepiej dla mnie jest robić to co lubię, to co kocham i to co mi sprawia przyjemność, zamiast gonić w tak zwaną piętkę wykańczając się psychicznie i fizycznie, tylko dlatego, że ktoś mi złote góry obiecuje... ja je zdobędę - sama, we własnym tempie, we własny sposób, nie narażając się przy tym na bolący tygodniami żołądek, na bunt bebeha, na problemy ze spaniem... ogólne rozdrażnienie...

każdy z nas powinien szanować siebie, i tak działać, żeby było mu dobrze! 
Ja zamierzam... czasem mi nie wychodzi, ale wtedy mój własny barometr żołądkowy przypomina mi, że wie lepiej i robi to tak długo, aż  do mnie dotrze, że chcę sobie zrobić kuku :)
dobrze słuchać bebeha...

niedziela, 19 lipca 2015

mój pierwszy tutek... :)

Daaawno, daaawno temu miałam problem ze zbyt małymi sprężynami... i wpadłam na pomysł poszerzenia grzbietu...
wygląda to mniej więcej tak:

słabo widać? hihihi zapraszam więc do obejrzenia dokładniejszych ujęć :)
















a tak wyglądało to na żywo:


częstujcie się :) i miłego scrapowania.

piątek, 3 lipca 2015

wena mnie napadła...

no takie napady to ja lubię...
najpierw na słodko chciała mnie dobić... więc powstały czekoladowniki...



no nie są to wszystkie... ale czwartego nie zdążyłam obfocić... hihihi
ale nie koniec na tym...

potem dopadło mnie inaczej... tak magnetycznie... i powstał magnes na lodówkę...


ale to nie koniec...
jeszcze boxik na urodziny synka koleżanki...
i jeżeli Wam się wydaje, że na tym wena zakończyła... to nic bardziej mylnego...
nadal mnie dręczyła, więc zakończona została jeszcze skrzyneczka...

tym mniej więcej wenę uspokoiłam... przynajmniej na trochę...